REKLAMA

Szejna: Gdybym chciał być liberałem wstąpiłbym do innej partii. WYWIAD

Zapraszamy do przeczytania ciekawego wywiadu z wywodzącym się w Końskich posłem Nowej Lewicy Andrzejem Szejną. W rozmowie mówi on między innymi o tym jak młodzi Konecczanie nazwali go „pedałem”. Wywiad udostępnił nam sam parlamentarzysta, a przeprowadziła go Eliza Olczyk dla „Plus Minus” w Rzeczpospolitej. 

REKLAMA

Plus-Minus: Miał pan 28 lat gdy został pan wiceministrem gospodarki. Najmłodszy członek rządu w historii – tak o panu mówiono. Czego w resorcie oczekiwano od takiego młodego człowieka?

REKLAMA

Andrzej Szejna: Ministrem gospodarki wówczas był Jerzy Hausner i on mi zaproponował to stanowisko. Miałem już doświadczenie rządowe, bo wcześniej byłem doradcą ministra finansów. A minister Hausner chciał żebym zajmował się przyciąganiem inwestycji zagranicznych do Polski i wspieraniem polskiego eksportu. Uznał, że skoro władam biegle kilkoma językami obcymi i miałem czystą kartę, to nadawałem się do kontaktu z inwestorami.

O co chodziło z tą czystą kartą?

O to, że w końcówce PRL byłem nastolatkiem, zatem nie należałem do PZPR ani do innych organizacji około politycznych. W tamtym okresie, a mówimy o kadencji 2001-2005, dla inwestorów miało to znaczenie. Młody człowiek, prozachodni, proeuropejski, po stażu w Katedrze Prawa Międzynarodowego SGH, krótko mówiąc przedstawiciel nowego pokolenia pasował inwestorom. Osobiście bałem się, że to może być za wcześnie. Że nie będę autorytetem dla partnerów biznesowych ale okazało się, że zarówno wiek jak i wykształcenie były moimi atutami. Najlepszym dowodem jest to, że przyciągnąłem do Polski Toyotę. Walczyłem też o Hyundaia ale to mi się nie udało bo zabrakło czasu. Paradoksalnie najbardziej przeszkadzała mi w tej pracy polityka. Musiałem zrezygnować z moich naiwnych marzeń, że gdy osiągnę sukces, sprowadzę inwestora i dzięki temu powstaną nowe miejsca pracy, to wyjdzie ktoś z opozycji i powie: „ten minister to jest w porządku facet”. A było przeciwnie – im częściej odnosiłem sukcesy, tym bardziej byłem na celowniku.

Dlaczego młody człowiek nie umoczony w stary reżim związał się z SLD?

Urodziłem się w mieście Końskie w województwie świętokrzyskim. W tamtych czasach nikt nie mówił, że wybory wygrywa się w Końskich. (śmiech) Swoją drogą gdyby Rafał Trzaskowski w 2020 roku pojechał do Końskich na debatę z prezydentem Andrzejem Dudą, to choć media publiczne miałby przeciwko sobie ale jednak pokazałby, że zależy mu na każdym człowieku i że się nie boi walczyć i mógł wygrać wybory prezydenckie. Wracając do Końskich widziałem problemy małej miejscowości. Zgadzałem się, że trzeba liberalizować gospodarkę, uwalniać przedsiębiorczość, dawać młodym szansę edukacji ale też trzeba dbać o ludzi, którzy nie są w nowych czasach zaradni. Bardzo się wówczas fascynowałem trzecią drogą Tonyego Blaira i wierzyłem w to, że może być inna socjaldemokracja – wolnorynkowa i wolnościowa. I gdy spotkałem wielu ludzi z lewicy, którzy tak samo myśleli, to byłem zachwycony.

Ale pan nie od razu skierował swoje kroki do SLD, bo najpierw startował pan do warszawskiego samorządu z listy Unii Wolności.

To prawda. Było w tej partii wiele osób, które przyciągały mnie swoją koncepcją demokratycznej lewicy np. Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Janusz Onyszkiewicz, Władysław Frasyniuk. Zawsze na Unię Wolności patrzyłem jak na starą Unię Demokratyczną, a to środowisko przyciągało mnie ogromnie. Dlatego jako przewodniczący Parlamentu Studentów RP wystartowałem do samorządu z listy Unii Wolności. Ale później poznałem Józefa Oleksego, odbyłem z nim wiele dyskusji, czytałem wiele publikacji o trzeciej drodze i zrozumiałem, że jestem socjaldemokratą, a najbliższą mi partią jest SLD.

O tej „trzeciej drodze” dziś się uważa, że „zamordowała” europejską lewicę na lata, bo tak dalece odeszła od socjaldemokratycznych ideałów.

To nie jest takie proste. Gdyby Blair nie poprowadził lewicy tą nową drogą, gdyby nie powiedział, że laburzyści nie mogą stać na skrajnych pozycjach, które nie przynoszą sukcesów wyborczych, tylko muszą się przesunąć np. w kierunku małych przedsiębiorców, to nie byłoby wielkiego zwycięstwa wyborczego brytyjskiej lewicy i trzech kadencji ich rządów.

Wracając na nasze podwórko wszedł pan do rządu Leszka Millera po odejściu PSL z koalicji. Ciekawe czy uważał pan wówczas, że premier miał rację pozbywając się ludowców z rządu?

Moje odczucia były wówczas takie, że rozpad koalicji z PSL był błędem. Po pierwsze osłabiało to naszą formację, po drugie wiele ważnych kwestii związanych z gospodarką i integracją z Unią Europejską było jeszcze nierozwiązanych, a po odejściu PSL staliśmy się formalnie rządem mniejszościowym. Po trzecie Jarosław Kalinowski, prezes Stronnictwa był świetnym ministrem rolnictwa. Świetnym wicepremierem był też Marek Pol szef Unii Pracy. To wszystko składało się w dość harmonijny organizm. Rozpad koalicji to zburzył. Trzeba było wytrzymać kryzysy związane z różnicą zdań i rozmaitymi tzw. aferami, rozdmuchanymi przez media do nieprzytomności, a które przy obecnych aferach wyglądają jak drobiazgi. Tak samo zresztą uważał mój mentor Józef Oleksy z którym często rozmawiałem. Nasza siła była w koalicji. Ona nie powinna była upaść z powodu spraw, które można było uzgodnić. Przecież mieliśmy pewien cel – wchodziliśmy do Unii Europejskiej, przed nami było referendum, a później moment chwały podczas uroczystego wciągania polskiej flagi na maszt w Dublinie, 1 maja 2004 roku – Irlandia pełniła wówczas rotacyjne przewodnictwo w UE. I wokół tych wydarzeń powinniśmy się skupić. Zatem rozpad koalicji to był błąd, którego mam nadzieję, już nigdy nie popełnimy, jeżeli po następnych wyborach wejdziemy do rządu koalicyjnego.

Pamięta pan moment wybuchu afery Rywina? W grudniu 2002 roku zakończyły się negocjacje w Kopenhadze otwierające nam drogę do Unii Europejskiej. Premier Miller wrócił do Polski w glorii i chwale po czym kilka dni później dostał w twarz aferą Rywina.

Dla mnie wtedy Leszek Miller, który wrócił po zwycięskich negocjacjach, był bohaterem. Powinien dostać order Orła Białego za to czego dokonał. A dostał jakąś dętą aferę. Musiał się mierzyć z oskarżeniami, które nie były zbyt sensowne.

Czy zastanawiał się pan wtedy, co się tak naprawdę stało?

Sprawa jest prosta – chodziło o odebranie lewicy tego sukcesu. Ówczesna opozycja nie przebierała w środkach. Rozpędzono machinę, która miała staranować SLD, żeby Sojusz po wprowadzeniu Polski do Unii Europejskiej nie wygrał kolejnych wyborów.

Kto rozpędził tę machinę?

Wie pani nie miałem takich przemyśleń. Ale jednej rzeczy się wtedy nauczyłem – jeżeli jesteś politykiem partii rządzącej to nie licz na oklaski, nawet jeżeli zrobisz coś dobrego. Wtedy gdy uderzono w nas aferą Rywina to przecież nie był to atak tylko na Leszka Millera, bo sukces w Kopenhadze był owocem pracy tysięcy ludzi. I cały ten wysiłek został obrzucony błotem. Mimo to mam ogromną satysfakcję, że to SLD wprowadził Polskę do Unii Europejskiej i zawsze będę o tym przypominał.

W okresie przygotowania do referendum unijnego pracował pan w Komitecie Integracji Europejskiej. Jak wyglądały przygotowania do tego referendum?

Pełnomocnikiem rządu ds. referendum był Lech Nikolski, który nota bene popłakał się gdy zostały ogłoszone wyniki referendum, tak bardzo był szczęśliwy. Ja byłem odpowiedzialny za analizę informacji i za kwestie prawne. Główny problem mieliśmy z okresami przejściowymi niektórych przepisów unijnych. Te okresy przejściowe dotyczyły wielu kwestii np. prawa do zakupu gruntów rolnych i nieruchomości w Polsce przez mieszkańców Unii Europejskiej. Co rusz pojawiały się grupy polityczne, które lansowały narrację, że będzie wykupiona cała ziemia uprawna, że Wrocław przejdzie do Niemiec, że polscy rolnicy padną, bo polskich produktów nie będzie wolno sprzedawać. Słyszałem, że wzrosną ceny żywności, mieszkań, gruntów. Musieliśmy rozbrajać te miny, żeby pewne grupy społeczne, które nie miały jeszcze przekonania czy nasze członkostwo w Unii Europejskiej jest dobrym rozwiązaniem, poczuły się bezpiecz. Bardzo pomocne okazało się stanowisko Jana Pawła II, który uważał, że miejsce Polski jest w Europie. Nie ukrywam, że wielokrotnie powoływałem się na jego słowa. To jego przesłanie bardzo wzmocniło przekaz rządu.

Kościół był sojusznikiem rządu w kampanii referendalnej. Niektóre członkinie SLD do dzisiaj uważają, że kierownictwo Sojuszu sprzedało prawa kobiet w zamian za poparcie w referendum. Konkretnie chodzi o prawo do przerywania ciąży.

Nie mogę się z tym zgodzić. Proszę pamiętać, że myśmy uchwalili w 1996 roku prawo do aborcji ze względów społecznych. Ustawa weszła w życie w styczniu 1997 roku. Wtedy Trybunał Konstytucyjny pod przewodnictwem prof. Andrzeja Zolla i jego głosem obalił tę ustawę. To on powiedział kobietom: „nie, nie macie prawa do aborcji ze względów społecznych”. Zatem kolejna próba podniesienia tego tematu, gdy nadal mieliśmy przeciwko sobie konserwatywny Trybunał Konstytucyjny byłaby bez sensu. Uważam, że kierownictwo SLD zrobiło wszystko co mogło w sprawie aborcji ale nie mieliśmy swojego pod względem ideowym Trybunału Konstytucyjnego. Gdybyśmy ponownie uchwalili tę ustawę i Trybunał ponownie by nam ją odrzucił, to wyszłoby na to, że jesteśmy populistami, wykonujemy gesty pod publikę. Przebijemy ten mur konserwatyzmu dopiero gdy będziemy mieli inaczej myślących sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Zatem nie zgadzam się z zarzutem, że sprzedaliśmy prawa kobiet ale przyznaję, że nie atakowaliśmy Kościoła, od momentu gdy Jan Paweł II poparł dążenie Polski do akcesji z Unią Europejską. On w ten sposób złapał za gardło wszystkich klechów, katechetów i oszołomionych księży. Gdy papież-Polak powiedział, że Polska ma być w Unii, to oni zagryźli zęby i przestali „szczekać” na rząd w jednym chórze z Ligą Polskich Rodzin.

A wcześniej „szczekali”?

Tak. Kościół krytykował przystąpienie Polski do UE. Szczekali na Unię Europejską i nasze członkostwo. Dopiero gdy Jan Paweł II zabrał głos, to się skończyło. Na szczęście, bo wtedy toczyła się walka o przyszłość Polski.

Czy w kampanii referendalnej eurosceptycy, którzy wówczas skupili się przede wszystkim w Lidze Polskich Rodzin byli bardzo dolegliwi?

Bardzo odczuwaliśmy ich działalność, bo grali na najniższych instynktach. To oni mówili o wzroście cen, wykupywaniu ziemi przez Niemców, o utracie suwerenności. Opowiadali, że Polska nie będzie się liczyć na arenie międzynarodowej, bo o wszystkim będą decydować Niemcy. Takie proste piłki wysyłali przede wszystkim do rolników. Myśmy na początku nie mieli możliwości zaoferowania rolnikom dopłat w takiej wysokości, jakie otrzymywali rolnicy z krajów unijnych. Z drugiej strony konkurencyjność i ceny polskich produktów, które były tańsze i zdrowsze, przerażały rolników z Zachodu. Bali się konkurencji. Gdyby jeszcze nasi rolnicy dostawali takie same dopłaty to już całkiem byśmy ich wystraszyli wizją, iż polskie produkty zaraz zaleją rynki europejskie.

Mimo wszystko polscy rolnicy mieli do was żal o te niskie dopłaty.

Ale szybko zobaczyli ile dostają pieniędzy z innych źródeł, co mogą za to kupić, jak mogą zmodernizować swoje gospodarstwa. Myślę, że o wiele większy problem sprawiała im dostępność rynków europejskich dla polskich produktów. W tym temacie było sporo przekłamań – np. była taka narracja że zachodnie produkty zaleją nasz rynek, a polscy rolnicy nie będą mieli gdzie sprzedać swoich towarów. Na szczęście eurosceptycy nie potrafili przekonać do swoich racji. A potem kilku z nich poszło do europarlamentu i już im euro nie śmierdziało.

Pan też poszedł do Parlamentu Europejskiego. Był pan deputowanym w latach 2004-2009. Jak się pan tam odnalazł?

A to akurat jest zabawne, bo wydawało mi się, że jestem bardzo postępowy, a gdy poznałem socjaldemokratki z Danii, ze Szwecji, z Francji, Niemiec, Hiszpanii i ich poglądy na prawa kobiet, na macierzyństwo i na równość, to się musiałem uderzyć w piersi, bo wyszło na to, że jestem okropnie zaściankowy. Pamiętam jak podszedł do mnie brytyjski deputowany Michael Cashman, który zawarł jako jeden z pierwszych małżeństwo jednopłciowe w Wielkiej Brytanii i powiedział: „Andrzej jakie ty masz dzisiaj fajne perfumy”. Tak się speszyłem, że niemal nogi się pode mną ugięły. A po pięciu latach wróciłem do Polski jako prawdziwy socjaldemokrata, dla którego te wszystkie kwestie są oczywiste.

Już by pan się nie speszył gdyby jakiś mężczyzna powiedział: „Andrzej jakie masz fajne perfumy”?

Nie. Przeciwnie, powiedziałbym: „ty też masz fajne perfumy, pozwól mi poczuć ich zapach”. (śmiech)

Grubo, jak mawia młodzież.

Trzy lata temu mój chrześniak wieszał mój plakat w Końskich. Przechodziło obok niego kilku chłopaków i jeden powiedział: „patrz, wieszają plakat tego pedała”. Dla mnie to jest komplement, bo oznacza, że jestem utożsamiany z progresywnym myśleniem o prawach ludzi. Ale uczyłem się tego przez pięć lat.

Dlaczego tak kiepsko poszły lewicy wybory w 2005 roku?

Bo nie wykorzystaliśmy naszych autów m.in. wprowadzenia Polski do Unii Europejskiej. Tym trzeba było grać znacznie mocniej. Nie potrafiliśmy też wytłumaczyć Polakom, że przejęliśmy państwo po AWS z 18 procentowym bezrobociem i dziurą w budżecie. Zamiast powiedzieć otwarcie jaka jest sytuacja i przestrzec, że gruszki tak od razu nie wyrosną na wierzbie, to bez oporów przyjęliśmy bagaż poprzedników, którzy rozpierzchli się po różnych partiach i nie było winnego kiepskiej sytuacji gospodarczej. Nawaliliśmy pod względem komunikacyjnym. Ludzie oczekiwali, że lewica w ciągu pierwszych dwóch miesięcy zmniejszy bezrobocie o połowę, a to nie było możliwe.

Druga poważna klęska SLD była w 2015 roku kiedy nie weszliście do Parlamentu. Dlaczego tak się stało?

Popełniliśmy błąd matematyczny. Nie należało iść w koalicji, która wymagała zdobycia 8 proc. głosów, w sytuacji kiedy opozycja była podzielona i każdy chciał wyrwać coś dla siebie. Trzeba było iść na jednej liście i obniżyć próg wyborczy do 5 proc. Byliśmy wtedy atakowani w różny sposób przez inne ugrupowania, które chciały nam urwać a to 1 proc. poparcia, a to 0.5 proc. Gdybyśmy mieli te pół procent więcej, to PiS nie miałoby samodzielnej większości w 2015 roku. Żałuję, że nie podjąłem próby przekonania ówczesnego kierownictwa SLD z Leszkiem Millerem na czele, żeby nie zawiązywać formalnej koalicji z Twoim Ruchem Janusza Palikota tylko startować z własnej listy. Te 7.5 proc. głosów, które wtedy zebraliśmy w zupełności by nam wystarczyło. A tymczasem zadziałała psychologia wyborcza, ludzie w pewnym momencie zaczęli wierzyć, że przekroczenie progu 8 proc. głosów w skali kraju jest dla nas nieosiągalne. A ponieważ nie chcieli żeby ich głos przepadł, dlatego zwracali się ku innej formacji. A gdybyśmy mieli próg 5 procent, to nikt by nie uwierzył, że go nie przekroczymy. To była bolesna nauczka, która zaowocowała jedną listą SLD z Partią Razem i Wiosną w 2019 roku.

Może w 2015 roku taka jedna lista po prostu nie była możliwa?

Zgadzam się. Z tamtymi liderami – Leszkiem Millerem i Januszem Palikotem – nie była możliwa. Oni po prostu nie myśleli strategicznie. Poszli w rozwiązania prawne – chcieli koalicji równorzędnych partii. A nie wzięli pod uwagę, że toczyła się walka o Polskę. Że jednak lewica musi być w parlamencie. Mało nam brakowało do przekroczenia progu ale co z tego skoro nie weszliśmy do Sejmu. Tamta decyzja doprowadziła do sytuacji, że Palikota w ogóle nie ma w polityce, a Miller jeszcze jest, tylko dlatego, że ludzie go szanują, za to co zrobił 20 lat temu, a nie za to co zrobił 8 lat temu.

Mówi pan, że lewica musi być w parlamencie, a jednak przez cztery lata wyborcy się bez was obywali.

Reprezentantem lewego skrzydła w kadencji 2015-2019 miała być PO ale jakoś lewicowe projekty nie pojawiały się w Sejmie. Platforma inaczej rozkłada akcenty niż my. Oni patrzą inaczej na kwestię praw pracowniczych, praw młodych, budownictwa mieszkaniowego, wieku emerytalnego. Są liberałami. Ja nie chcę być liberałem. Gdybym chciał, to wstąpiłbym do innej partii.

Ale większość postulatów socjalnych załatwił za was PiS.

Dobrze, my się nie będziemy licytować z PiS-em, które przed wyborami może przegłosować każdą ustawę i obiecać wszystko, nawet jeżeli ich pomysły będą prowadzić do bankructwa państwa. My będziemy proponować to, co jest realne np. prawa kobiet, nakłady na edukację i zdrowie, budownictwo mieszkaniowe socjalne, pod wynajem, z niskimi czynszami. To można zrobić w ramach jednej kadencji rządu i to jesteśmy gotowi obiecać.

Rozmawiała Eliza Olczyk

REKLAMA

2 thoughts on “Szejna: Gdybym chciał być liberałem wstąpiłbym do innej partii. WYWIAD

  1. […] SZEJNA: GDYBYM CHCIAŁ BYĆ LIBERAŁEM WSTĄPIŁBYM DO INNEJ PARTII. WYWIAD […]

  2. Monika pisze:

    Bardzo ciekawy artykuł.

Dodaj komentarz